Piracka flaga Edwarda Englanda 2016 (New) Piece of Eight Nowe Przygody 1970 - lewo Christopher CondentChristopher Condent Flag
 | wstęp | Piraci i Korsarze | Skarby i łupy | Tło historyczne | Bibliografia  | Piraci w popkulturze | Historia Piractwa | Piracki Almanach  |

Historia dawnych piratów
 | STAROŻYTNOŚĆ | ŚREDNIOWIECZE | ATLANTYK | MORZE ŚRÓDZIEMNE | ANTYLE | KARAIBY XVII w | "ZŁOTA ERA PIRACTWA" | PIRACI OCEANU INDYJSKIEGO | NOWOŻYTNI PIRACI BLISKIEGO I DALEKIEGO WSCHODU | PIRACI AMERYKI | ZMIERZCH PIRACTWA |

Piraci i Korsarze Morza Śródziemnego
Uskoki | Kawalerowie Maltańscy | piraci berberyjscy | bracia Barbarossa (Rudobrody) | Dragut i barbareskowie | Śródziemnomorscy piraci żydowscy |


W drugiej połowie XV wieku we wschodniej części Morza Sródziemnego wyrasta nowa mahometańska potęga, która przejmuje militarny spadek po pierwszych szerzycielach islamu - Arabach. (patrz: Śródziemnomorscy piraci arabscy)

Państwo Turków Ottomańskich, zwane Wielką Portą przez najbliższe trzy stulecia stanowić będzie śmiertelne zagrożenie dla chrześcijańskiej Europy.
Turcy podbiją całe Bałkany, Mołdawię i południową Ukrainę. Oblegać będą Wiedeń - stolicę cesarstwa Habsburgów, czynić będą realne przygotowania do podboju Italii, opanują lub uzależnią od siebie całą Afrykę Północną aż po Maghreb - "Najdalszy Zachód" mahometańskiego świata (Maghrib al-Aqsa znaczy po arabsku najdalszy zachód).

W zaciętej, toczonej przez stulecia rywalizacji chrześcijańsko - mahometańskiej, kluczową rolę odgrywać będzie Morze Śródziemne.
Na nim dojdzie do wielkich bitew rozstrzygających na dziesięciolecia o losach wielkich grup ludzkich i rozległych obszarów. Na nim też trwać będzie przez cały ten czas piracka wojna obydwu tych światów. Mimo bowiem owych walnych starć angażujących setki okrętów i tysiące żołnierzy, żadna ze stron, ani koalicja chrześcijańska, której przewodzić będą Habsburgowie, ani Porta Ottomańska nigdy nie zdobyły całkowitej przewagi, nigdy nie mogły powiedzieć o Morzu Śródziemnym tak jak starożytni Rzymianie - mare nostrum. (patrz: piraci epoki Rzymskiej)

A skoro siły obydwu stron były niewystarczające do pokonania przeciwnika w jednej wielkiej bitwie, jako alternatywa pozostawała tzw. mała wojna, dziesiątki i setki niewielkich ekspedycji mających na celu zająć jakiś port czy skrawek wyspy, pozostawały prywatne przedsięwzięcia korsarskie podejmowane za zgodą władcy i wreszcie czysto prywatne wypady pirackie łączące w sobie indywidualne ryzyko z nadzieją na osiągnięcie zysków.

Wszystkie te trzy odmiany "małej wojny" rzadko występowały w czystej postaci, najczęściej występowały w formach pośrednich.
W pewnych okolicznościach piraci przemieniali się w korsarzy lub nawet w razie potrzeby wstępowali na służbę władcy, przemieniając się w jego regularne oddziały. Wszystko zależało od potrzeby chwili i okoliczności określających, jaka forma aktywności będzie najkorzystniejsza.

Należy też podkreślić, że wbrew jednostronnej tradycji historycznej ukształtowanej w europejskimi chrześcijańskim kręgu kulturowym, piractwo uprawiali w tamtych czasach na Morzu Śródziemnym nie tylko wyznawcy islamu, ale też - i to na zbliżoną co tamci skalę - chrześcijanie.
I równiez wbrew mrożącym krew w żyłach opowieściom, szerzonym głównie przez zakon redemptorystów, było to piractwo i korsarstwo przestrzegające konkretnych reguł.
Obydwie strony były równie okrutne, ale też tak samo zainteresowane w zyskach, stąd jeńców traktowano przede wszystkim jako towar, za który zyskać można określoną kwotę w formie okupu lub w ostateczności jako tanią siłę roboczą. Rzadko też z tych powodów znecano się nad nimi lub mordowano.

Fernand Braudel w monumentalnej pracy "Morze Śródziemne i świat śródziemnomorski w epoce Filipa II" zwraca też uwagę, iz mimo wielkiej aktywności, szczególnie w XVI i XVII wieku, piractwa i korsarstwa śródziemnomorskiego, nie doprowadziło ono do załamania żeglugi, handlu i gospodarki w tym rejonie.
Przez cały ten czas utrzymywała się między tymi dwoma rodzajami aktywności - niszczycielskim i twórczym - subtelna równowaga, z pewną nawet tendencją na korzyść tej drugiej. Były to też swego rodzaju naczynia połączone. Bez kupców przewozących towary i kwitnących osad nadbrzeznych piraci pozbawieni byliby łupów, a przez to ich aktywność nie miałaby sensu.
Ten swoisty rodzaj porozumienia, rzadko zapewne uświadamiany przez większość ówczesnych ludzi dzielących świat na "swój" i jedynie "słuszny" oraz na ten wrogi, pogański, żyjący "na opak" - rozgrywał się też na różnych poziomach. Jak pisze Braudel, "dwa światy rywalizujące na Morzu Śródziemnym, mimo że walczyły na śmierć i życie, przestrzegały jednak pewnych norm, wymieniały ambasadorów, podpisywały traktaty, których nawet niekiedy przestrzegały".

Na poziomie niższym lokalnym porozumienie to miało bardziej konkretną, praktyczna formę.
,,Korsarstwo - pisze Braudel - było piractwem uprawianym od dawna w tych rejonach, miało określone obyczaje i formy kontaktu. Złodzieje i okradani nie byli z góry w zgodzie, ale zwykle byli gotowi rozmawiać i porozumieć się".
Szczególnie wtedy, gdy chodziło o czysto handlowe zyski. Było np. powszechnym procederem, że towary zagarniete na chrześcijańskich statkach mahometańscy piraci sprzedawali kupcom chrześcijańskim, którzy chętnie uczestniczyli w tych interesach, gdyż zawsze dawały one poważne zyski.
Wymownym przykładem może tu być informacja włoskiego kronikarza, który donosił, ze gdy w 1621 roku algierscy piraci zdobyli portugalski statek przewożący między innymi diamenty z Nowego Świata, to "dzięki temu wzbogaciła się prawie cała Italia, gdyz Turcy, którzy kiepsko znali się na szlachetnych kamieniach, sprzedali je po niskich cenach".

Na co dzień więc mała, piracka wojna śródziemnomorska wyglądała tak, jak opisał to Francuz Belon du Mans w rozprawie wydanej W Paryżu w 1553 roku. Żadnego profesjonalizmu czy wielkich zamiarów, ot, "trzech lub czterech mężczyzn obeznanych z żeglowaniem, a klepiących biedę i posiadających co najwyżej jakąś małą fregatę czy kiepsko wyposażoną brygantynę, śmiało wyrusza na szlak przygody. Mają poza tym pudło do nawigacji, zwane bussolo czy kompas żeglarski, a takze troche sprzetu wojennego, mianowicie lekkiej broni do walki na odległość. Do jedzenia mają worek mąki, troche sucharów, bukłak oliwy, miód, kilka sznurów czosnku i cebuli oraz nieco soli - oto zapasy na miesiąc. Z tym wszystkim wyruszają na poszukiwanie szczęścia. I jezeli wiatr zmusi ich do wylądowania, wyciągają swą barke na brzeg, przykryją ją gałęziami, natną toporami drew i zapalą ogień przy uzyciu zamka od strzelby (zamek skałkowy wyposażony w krzemień krzeszący iskry). Z mąki zrobią placek, który upieką w ten sam sposób, jak to niegdyś czynili rzymscy żołnierze w czasie wojny".
Tak nieliczni i tak kiepsko wyposażeni mogli liczyć co najwyżej na równie marny łup.
Mogli dokonać kradzieży w nadbrzeznej wiosce i szybko uciec na morze lub też zaatakować niewielką łódź rybacką lub pasażerską.

Takich właśnie piratów obawiał sie i wypatrywał kapitan niewielkiej "felugi", na której płynął latem 1595 roku z Neapolu do Genui, polski pielgrzym i podróżnik, który pozostawił pamiętnik, ale którego nazwiska nie znamy. Łódź ta, wyposażona w skośny żagiel, płynęła wzdłuż wybrzeża, ale nie dobijała do brzegu, gdyż jak pisze Anonim "tam najpewniejsze bandytów receptaculum" (kryjówka), gdzie ,,piratae morscy Turcy i Afrykanie przemieszkiwują i chrześcijan kradną".
Czy byli to rzeczywiście "Turcy i Afrykanie", czyli piraci berberyjscy (barbareskowie) (patrz: piraci berberyjscy), mający swe porty na śródziemnomorskim wybrzeżu Afryki, co do tego nie ma pewności, choć dla Anonima pochodzącego z arcykatolickiej podówczas Polski, nie ulegało wątpliwości, że tak podłym procederem zajmować się mogą tylko mahometańscy "pohańcy".

Ale prawda ówczesnego piractwa śródziemnomorskiego była inna, a podziały i kwalifikacje w jego łonie nie tak jednoznaczne i przejrzyste, jak to sobie wyobrażał nasz rodak.
Oto bowiem po drugiej stronie Półwyspu Apenińskiego, nad północnym Adriatykiem, w rejonie, gdzie w starożytności rozciągała się dobrze znana z pirackich tradycji llliria, uwili sobie wówczas gniazdo piraci nazywani Uskokami. (patrz: Uskoki).
Był to teren pograniczny o niejasnej przynależności państwowej, coś w rodzaju Dzikich Pól oddzielających terytorium Rzeczpospolitej od obszaru wpływów Turcji. (patrz: Kozacy)
W 1598 roku wysłannik cesarza Austrii naliczył ich około tysiąca, z tego czterystu pozostawało na żołdzie cesarskim (i tu nasuwa się analogia ze stosunków polsko-kozackich), pozostali działali na własną rękę. Główną formą ich aktywności było atakowanie i rabowanie statków należących do potężnej ciągle na morzu i arcykatolickiej Wenecji. Zrabowane towary sprzedawali w niezbyt daleko oddalonym od tej kupieckiej republiki, należącym do cesarza, mieście i porcie Fiume (dziś Rijeka). Zabiegi Wenecji u cesarza Austrii dały w końcu rezultat.
W 1617 roku na mocy porozumienia między Wenecją, Austrią i Hiszpanią Uskocy zostali przeniesieni do pogranicznej, oddalonej od morza twierdzy Karlovac w Chorwacji. Ich czety zostały rozwiązane, a flotylla złożona z lekkich i zwinnych galer, zwanych po włosku fuste, została spalona.


Likwidacja tego pirackiego gniazda nie doprowadziła oczywiście do całkowitego wyeliminowania zagrożenia morskim rozbojem w rejonie północnych wybrzeży Morza Śródziemnego.
I to rozbojem, który miał niewiele Wspólnego z rywalizacja chrześcijańsko-mahometańską, ale raczej stanowił nawiązanie i kontynuację starożytnego wzorca z jego nieostra granica oddzielajaca piractwo od zajęć pokojowych.

W społecznościach lokalnych, oddalonych od wielkich centrów, utrzymujacych się na co dzień z rolnictwa i hodowli, piratem stawało się po prostu wtedy, gdy nadarzała się ku temu okazja.
Interesuj acy przykład takiej właśnie - na szczęście nie wykorzystanej - "okazji" opisuje w swych dziennikach kardynał Jean-François de Retz (1613-1679), pisarz i polityk, przywódca frondy przeciw Ludwikowi XIV, uczestnik spisku przeciw kardynałowi Richelieu. Zaangażowany w te działania, w 1654 roku uciekać musiał z Francji do Hiszpanii, a stamtad droga morska popłynał do Włoch.
Wówczas właśnie przydarzyła mu się przygoda, która doskonale ilustruje zarówno warunki i ryzyko ówczesnych morskich podróży, jak i uwidocznia jej codzienny, piracki składnik.
Wszystko zaczęło się od tego, że kapitan galery, na której płynał Retz, ujrzał w oddali galerę, która z wygladu wydała mu się turecka, czyli należaca do piratów berberyjskich. (patrz: Piraci berberyjscy). Dla sportu i zabawy postanowił ją ścigać i tak się ta rozgrywką przejał, że nie zauważył mielizny, na która jego statek wpadł w wielkim pędzie. Zanosiło się, że szybko pójdzie na dno, gdyż po takim uderzeniu kadłub musiał być poważnie uszkodzony.
Do takiego wniosku najszybciej doszli galernicy. "Wszyscy więźniowie przykuci do wioseł - pisze Retz - porwali się, próbujac zerwać łańcuchy i uciekać wpław. Don Fernando de Carillo (opiekun kardynała z ramienia cesarza), grajacy właśnie w palcaty w kajucie na rufie, rzucił mi pierwszą szpadę, jaką złapał, krzyczac, bym ją wyciagnał z pochwy. Sam wyciagnał swoja i wszedł na przejście między ławarni galerników płazując wszystkich, których spotkał po drodze. Oficerowie i żołnierze robili to samo, gdyż obawiali się, by wioślarze, między którymi było dużo Turków, nie powstali i nie opanowali galery, jak to się zdarzało czasami przy takich okazjach".
Po opanowaniu sytuacji przystąpiono do sprawdzenia zakresu uszkodzenia i w tym czasie jako szczególnie cennego pasażera zawieziono kardynała na pobliski skalisty brzeg Korsyki:
"De Carillo wsadził ze mną do łodzi trzydziestu muszkieterów hiszpańskich i kazał zawieźć mnie na malutki występ widoczny o pięćdziesiąt kroków, gdzie nie było miejsca więcej jak na cztery czy pięć osób. Muszkieterzy stali w wodzie aż po pas; żal mi ich było i kiedy powiedziano mi, że galera nie była uszkodzona, chciałem, by na nią wrócili. Powiedzieli mi jednak, ze gdyby Korsykanie będący na brzegu zobaczyli, że jestem bez dobrej eskorty, nie omieszkaliby mnie obrabować i zamordować przy okazji. Ci barbarzyńcy wyobrażają sobie, że wszystko cokolwiek pochodzi z rozbitego okrętu, należy do nich".

Ci barbarzyńcy, co warto tu podkreślić, od ponad tysiąca lat byli chrześcijanami i zapewne wiedzieli lub w momencie krytycznym dowiedzieliby się, że ich potencjalną ofiarą jest katolicki kardynał. A mimo to, gdyby okazja była dogodna, nie zawahaliby się przed pirackim gwałtem.
O tym, że groźba opanowania okrętu przez galerników, przykutych wprawdzie do ław, ale przewyższających liczebnie załogę, była realna, świadczą liczne przypadki tego rodzaju zdarzeń i to zarówno na jednostkach chrześcijańskich, jak i mahometańskich.

Głośnym echem w całej Europie odbił się na przykład wyczyn pochodzącego z Podola Marka Jakimowskiego.
Służąc pod dowództwem hetmana Stanisława Żółkiewskiego brał udział w bitwie pod Cecorą w 1620 roku, gdzie dostał się do niewoli tureckiej i jako galernik znalazł się na wodach Morza Egejskiego. Korzystając z okazji, że okręt, na którym był więziony, trafił w objęcia sztormu i cudem zdołał schronić się w porcie Mitilini na Lesbos, wraz z innymi galernikami wszczął bunt, w wyniku którego udało mu się okręt opanować. Sztormowa pogoda sprzyjała buntownikom, a Jakimowski, który został obwołany ich kapitanem, Wziął kurs na zachód. Po piętnastu dniach podróży ich galera dotarła do Neapolu, a następnie do Rzymu, gdzie waleczny Polak ofiarował papieżowi Urbanowi VIII zdobyte na Turkach chorągwie oraz poślubił kobietę noszącą imię Katarzyna, turecką brankę, która równiez zawdzięczała mu wolność.
W Rzymie również już w l623 roku ukazała się relacja opisująca całe to dramatyczne wydarzenie. W pięć lat później została ona przetłumaczona na polski i wydana w Krakowie pod tytułem Opisanie krótkie zdobycia galery przedniejszej aleksandryjskiej w porcie a Meteliny za sprawą dzielną i odwaga kapitana Marka Jakimowskiego, który był więźniem na tejże galerze, z oswobodzeniem 220 więźniów chrześcijan. Zarówno autor oryginału, jak i tłumaczenia tej rozprawki nie są znani.

Bardziej powszechnym, a i mniej ryzykownym sposobem uwalniania jeńców z pirackiej niewoli był oczywiście wykup.
Wykupem zainteresowani byli też sami piraci, dla których pieniądze pochodzące z tego tytułu stanowiły ważne źródło dochodu. Głównie z tego powodu zarówno chrześcijanie, jak i jeszcze bardziej mahometanie traktowali jeńców dość humanitarnie jak na tamte czasy, nie zabijali ich i nie dręczyli bez powodu.
Znacznie dramatyczniej los chrześcijańskich jeńców kreśliły rozpowszechniane w ówczesnej Europie i zastępujące dzisiejsze gazety wszelkiego rodzaju relacje, merkuriusze i druki ulotne.

Rozpowszechniali je przede wszystkim członkowie zakonu redemptorystów, którzy już od XIII wieku zajmowali się niejako zawodowo wykupywaniem chrześcijańskich jeńców z mahometańskiej niewoli. W pierwszym rzędzie chodziło tu jak zwykle o pieniądze, o tak silne poruszenie sumieniem i wyobraźnią ludzi, aby otwarli swe sakiewki i wsparli fundusz wykupu. I na ogół taka metoda skutkowała. Gromadzono poważne kwoty, ale o ich spożytkowaniu decydowali sami zakonnicy, dla których poszczególni jeńcy chrześcijańscy nie przedstawiali bynajmniej tej samej wartości.
Wiek XVI i XVII w Europie to przecież epoka wielkich sporów i rozłamów w łonie katolicyzmu. Stąd też tylko pozornie może dziwić przypadek, opisywany
później z oburzeniem przez protestantów, kiedy to redemptoryści po wypłaceniu bejowi Algieru 3000 piastrów okupu za trzech chrześcijan spotkali się z ofertą, aby w dowód łaski zabrali gratis jeszcze jednego.
Zakonnicy odmówili, tłumacząc, iż jeniec ten nie jest prawdziwym chrześcijaninem, ale heretykiem, czym wprawili władcę w wielkie zdziwienie, ponieważ wiedział on, iz wszyscy czterej modlą sie do tego samego Boga.

Na wykupie jeńców robiono również czysto praktyczne interesy.
Zajmowali sie tym Żydzi z Liworno, którzy korzystając z tego, że w Afryce Północnej istniały liczne i wpływowe gminy ich pobratymców wygnanych w 1492 roku z Hiszpanii, wykupywali tam niejako hurtem, za własne pieniadze, całe grupy jeńców chrześcijańskich. Transportowali ich nastepnie do własnych więzień w Europie i tam dopiero negocjowali z ich rodzinami lub przyjaciółmi odpowiednio wysoki, przynoszacy im zysk, okup. Proceder ten popierali, choć zazwyczaj nieoficjalnie, europejscy władcy w zamian za finansowy udział w tych operacjach.

O tym, jak wysokie to były kwoty świadczy przygoda, jaką za sprawa algierskich piratów przeżyli marynarze gdańskiego statku "Augustus III Rex Poloniae".
Należący do armatora Jana Filipa Schultza, 16 października 1749 roku został on zaatakowany na redzie portu w Kadyksie przez cztery statki pirackie. W trakcie nierównej walki pięciu gdańszczan poleglo, a 35 dostało się do niewoli i wraz ze statkiem zostali porwani do Algieru. W Gdańsku wydarzenie to zrobiło duże wrażenie, szczególnie gdy nadeszly wieści o cierpieniach marynarzy w ,,tureckiej" niewoli. Goraczkowo podjęto zbiórkę pieniędzy na wykup, ale nawet tak bogate wówczas miasto nie było w stanie w krótkim czasie zebrać wyznaczonej przez piratów sumy 56 tysięcy florenów. Sam armator był w stanie ofiarować jedynie 10 tysięcy florenów, co wystarczyło jedynie na wykup kapitana statku Valentina Steaminga. Pozostałą sumę zbierano przez kilka lat, korzystając nawet ze wsparcia króla Augusta III. W wyniku tej zwłoki dopiero w 1755 roku ostatnich ośmiu marynarzy odzyskało wolność, trzech zaś nie doczekało uwolnienia i zmarło w pirackiej niewoli.

Szczęśliwiej zakończyły się morskie perypetie wspomnianego już anonimowego podróżnika z Polski.
W czasie bójki w portowej tawernie zranił on żołnierza maltańskiego i skazany został na galery we flocie kawalerów maltańskich. Pełniąc tak mało zaszczytną funkcję, kilkakrotnie brał udział w wyprawach przeciwko muzułmanom. W trakcie jednej z nich galera, na której pływał, zapuściła się w poszukiwaniu łupu aż pod Trypolis. Kawalerowie zdobyli wówczas niewielki statek, na którym schwytali 25 ludzi i zagarnęli kilka bel jedwabiu. Później próbowali atakować uzbrojoną dobrze galerę turecka, ale ponieważ była "bardzo potężna w strzelbę, wróciliśmy się nazad darmo".
Rycerze zakonu z Malty (patrz: Kawalerowie Maltańscy) ze szczególną zaciekłością ścigali wówczas jednostki należące do piratów berberyjskich, szczególnie te, na których pływali chrześcijańscy renegaci, których wśród piratów było coraz więcej. Zazwyczaj też nie brali ich do niewoli, ale bez wyjątku wieszali na rejach. Tamci z kolei odpłacali im tym samym, uśmiercaj ąc każdego kawalera maltańskiego, który wpadł im w ręce.
Egzekucji tych dokonywali przy użyciu drewnia-
nych pałek, co miało jeszcze bardziej upokorzyć dumnych i odważnych rycerzy.
Po powrocie na Maltę autora anonimowej relacji zwolniono z galer i przeniesiono na statek żaglowy. Na tej jednostce zdarzyła mu się kolejna przygoda świadcząca jeszcze raz o tym, jak ryzykowne i zmienne mogły być losy żeglarza na Morzu Śródziemnym.
Oto pewnego dnia jego statek znalazł się w potrzasku między okrętem angielskich "heretyków", wrogo odnoszących się do papieża i kawalerów maltańskich, oraz "tuzinem galer tureckich".
Z obydwu stron groziło niebezpieczeństwo. ,,inszego nie mając remedium - zapisał nasz rodak - ze strachu uderzyliśmy prosto do lądu i nim się oni za nami wezbrali, my już odbiegłwszy od fregaty na lądzie pokryliśmy się po górach z piasku".
Taka była śródziemnomorska codzienność z punktu widzenia zwykłego ówczesnego śmiertelnika.