Piraci i Korsarze
Morza Śródziemnego
Uskoki | Kawalerowie
Maltańscy | piraci
berberyjscy | bracia
Barbarossa (Rudobrody) | Dragut i
barbareskowie | Śródziemnomorscy
piraci żydowscy |
W drugiej połowie XV wieku we wschodniej części
Morza Sródziemnego wyrasta nowa mahometańska potęga,
która przejmuje militarny spadek po pierwszych
szerzycielach islamu - Arabach. (patrz: Śródziemnomorscy
piraci arabscy)
Państwo Turków Ottomańskich, zwane Wielką Portą
przez najbliższe trzy stulecia stanowić będzie
śmiertelne zagrożenie dla chrześcijańskiej Europy.
Turcy podbiją całe Bałkany, Mołdawię i południową
Ukrainę. Oblegać będą Wiedeń - stolicę cesarstwa
Habsburgów, czynić będą realne przygotowania do
podboju Italii, opanują lub uzależnią od siebie całą
Afrykę Północną aż po Maghreb -
"Najdalszy Zachód" mahometańskiego świata
(Maghrib al-Aqsa znaczy po arabsku najdalszy zachód).
W zaciętej, toczonej przez stulecia rywalizacji
chrześcijańsko - mahometańskiej, kluczową rolę
odgrywać będzie Morze Śródziemne.
Na nim dojdzie do wielkich bitew rozstrzygających na
dziesięciolecia o losach wielkich grup ludzkich i
rozległych obszarów. Na nim też trwać będzie przez
cały ten czas piracka wojna obydwu tych światów. Mimo
bowiem owych walnych starć angażujących setki
okrętów i tysiące żołnierzy, żadna ze stron, ani
koalicja chrześcijańska, której przewodzić będą
Habsburgowie, ani Porta Ottomańska nigdy nie zdobyły
całkowitej przewagi, nigdy nie mogły powiedzieć o
Morzu Śródziemnym tak jak starożytni Rzymianie - mare
nostrum. (patrz: piraci epoki Rzymskiej)
A skoro siły obydwu stron były niewystarczające do
pokonania przeciwnika w jednej wielkiej bitwie, jako
alternatywa pozostawała tzw. mała wojna, dziesiątki i
setki niewielkich ekspedycji mających na celu zająć
jakiś port czy skrawek wyspy, pozostawały prywatne
przedsięwzięcia korsarskie podejmowane za zgodą
władcy i wreszcie czysto prywatne wypady pirackie
łączące w sobie indywidualne ryzyko z nadzieją na
osiągnięcie zysków.
Wszystkie te trzy odmiany "małej wojny" rzadko
występowały w czystej postaci, najczęściej
występowały w formach pośrednich.
W pewnych okolicznościach piraci
przemieniali się w korsarzy lub nawet w
razie potrzeby wstępowali na służbę władcy,
przemieniając się w jego regularne oddziały. Wszystko
zależało od potrzeby chwili i okoliczności
określających, jaka forma aktywności będzie
najkorzystniejsza.
Należy też podkreślić, że wbrew jednostronnej
tradycji historycznej ukształtowanej w europejskimi
chrześcijańskim kręgu kulturowym, piractwo uprawiali w
tamtych czasach na Morzu Śródziemnym nie tylko wyznawcy
islamu, ale też - i to na zbliżoną co tamci skalę -
chrześcijanie.
I równiez wbrew mrożącym krew w żyłach opowieściom,
szerzonym głównie przez zakon redemptorystów, było to
piractwo i korsarstwo przestrzegające konkretnych
reguł.
Obydwie strony były równie okrutne, ale też tak samo
zainteresowane w zyskach, stąd jeńców traktowano
przede wszystkim jako towar, za który zyskać można
określoną kwotę w formie okupu lub w ostateczności
jako tanią siłę roboczą. Rzadko też z tych powodów
znecano się nad nimi lub mordowano.
Fernand Braudel
w monumentalnej pracy "Morze
Śródziemne i świat śródziemnomorski w epoce Filipa
II" zwraca też uwagę, iz mimo
wielkiej aktywności, szczególnie w XVI i XVII wieku,
piractwa i korsarstwa śródziemnomorskiego, nie
doprowadziło ono do załamania żeglugi, handlu i
gospodarki w tym rejonie.
Przez cały ten czas utrzymywała się między tymi dwoma
rodzajami aktywności - niszczycielskim i twórczym -
subtelna równowaga, z pewną nawet tendencją na
korzyść tej drugiej. Były to też swego rodzaju
naczynia połączone. Bez kupców przewozących towary i
kwitnących osad nadbrzeznych piraci pozbawieni byliby
łupów, a przez to ich aktywność nie miałaby sensu.
Ten swoisty rodzaj porozumienia, rzadko zapewne
uświadamiany przez większość ówczesnych ludzi
dzielących świat na "swój" i jedynie
"słuszny" oraz na ten wrogi, pogański,
żyjący "na opak" - rozgrywał się też na
różnych poziomach. Jak pisze Braudel, "dwa światy
rywalizujące na Morzu Śródziemnym, mimo że walczyły
na śmierć i życie, przestrzegały jednak pewnych norm,
wymieniały ambasadorów, podpisywały traktaty, których
nawet niekiedy przestrzegały".
Na poziomie niższym lokalnym porozumienie to miało
bardziej konkretną, praktyczna formę.
,,Korsarstwo - pisze
Braudel - było piractwem uprawianym od dawna w tych
rejonach, miało określone obyczaje i formy kontaktu.
Złodzieje i okradani nie byli z góry w zgodzie, ale
zwykle byli gotowi rozmawiać i porozumieć się".
Szczególnie wtedy, gdy chodziło o czysto handlowe
zyski. Było np. powszechnym procederem, że towary
zagarniete na chrześcijańskich statkach mahometańscy
piraci sprzedawali kupcom chrześcijańskim, którzy
chętnie uczestniczyli w tych interesach, gdyż zawsze
dawały one poważne zyski.
Wymownym przykładem może tu być informacja włoskiego
kronikarza, który donosił, ze gdy w 1621 roku algierscy
piraci zdobyli portugalski statek przewożący między
innymi diamenty z Nowego Świata, to "dzięki temu
wzbogaciła się prawie cała Italia, gdyz Turcy, którzy
kiepsko znali się na szlachetnych kamieniach, sprzedali
je po niskich cenach".
Na co dzień więc mała, piracka wojna
śródziemnomorska wyglądała tak, jak opisał to
Francuz Belon du Mans w rozprawie wydanej W Paryżu w
1553 roku. Żadnego profesjonalizmu czy wielkich
zamiarów, ot, "trzech
lub czterech mężczyzn obeznanych z żeglowaniem, a
klepiących biedę i posiadających co najwyżej jakąś
małą fregatę czy kiepsko wyposażoną brygantynę,
śmiało wyrusza na szlak przygody. Mają poza tym pudło
do nawigacji, zwane bussolo czy kompas żeglarski, a
takze troche sprzetu wojennego, mianowicie lekkiej broni
do walki na odległość. Do jedzenia mają worek mąki,
troche sucharów, bukłak oliwy, miód, kilka sznurów
czosnku i cebuli oraz nieco soli - oto zapasy na
miesiąc. Z tym wszystkim wyruszają na poszukiwanie
szczęścia. I jezeli wiatr zmusi ich do wylądowania,
wyciągają swą barke na brzeg, przykryją ją
gałęziami, natną toporami drew i zapalą ogień przy
uzyciu zamka od strzelby (zamek skałkowy wyposażony
w krzemień krzeszący iskry). Z mąki zrobią placek,
który upieką w ten sam sposób, jak to niegdyś czynili
rzymscy żołnierze w czasie wojny".
Tak nieliczni i tak kiepsko wyposażeni mogli liczyć co
najwyżej na równie marny łup.
Mogli dokonać kradzieży w nadbrzeznej wiosce i szybko
uciec na morze lub też zaatakować niewielką łódź
rybacką lub pasażerską.
Takich właśnie piratów obawiał sie i wypatrywał
kapitan niewielkiej "felugi",
na której płynął latem 1595 roku z Neapolu do Genui,
polski pielgrzym i podróżnik, który pozostawił
pamiętnik, ale którego nazwiska nie znamy. Łódź ta,
wyposażona w skośny żagiel, płynęła wzdłuż
wybrzeża, ale nie dobijała do brzegu, gdyż jak pisze
Anonim "tam
najpewniejsze bandytów receptaculum" (kryjówka), gdzie ,,piratae morscy
Turcy i Afrykanie przemieszkiwują i chrześcijan
kradną".
Czy byli to rzeczywiście "Turcy i Afrykanie",
czyli piraci berberyjscy (barbareskowie) (patrz:
piraci
berberyjscy), mający swe porty na
śródziemnomorskim wybrzeżu Afryki, co do tego nie ma
pewności, choć dla Anonima pochodzącego z
arcykatolickiej podówczas Polski, nie ulegało
wątpliwości, że tak podłym procederem zajmować się
mogą tylko mahometańscy "pohańcy".
Ale prawda ówczesnego piractwa śródziemnomorskiego
była inna, a podziały i kwalifikacje w jego łonie nie
tak jednoznaczne i przejrzyste, jak to sobie wyobrażał
nasz rodak.
Oto bowiem po drugiej stronie Półwyspu Apenińskiego,
nad północnym Adriatykiem, w rejonie, gdzie w
starożytności rozciągała się dobrze znana z
pirackich tradycji llliria, uwili sobie wówczas
gniazdo piraci nazywani Uskokami. (patrz: Uskoki).
Był to teren pograniczny o niejasnej przynależności
państwowej, coś w rodzaju Dzikich Pól oddzielających
terytorium Rzeczpospolitej od obszaru wpływów Turcji.
(patrz: Kozacy)
W 1598 roku wysłannik cesarza Austrii naliczył ich
około tysiąca, z tego czterystu pozostawało na
żołdzie cesarskim (i tu nasuwa się analogia ze
stosunków polsko-kozackich), pozostali działali na
własną rękę. Główną formą ich aktywności było
atakowanie i rabowanie statków należących do
potężnej ciągle na morzu i arcykatolickiej Wenecji.
Zrabowane towary sprzedawali w niezbyt daleko oddalonym
od tej kupieckiej republiki, należącym do cesarza,
mieście i porcie Fiume (dziś Rijeka).
Zabiegi Wenecji u cesarza Austrii dały w końcu
rezultat.
W 1617 roku na mocy porozumienia między Wenecją,
Austrią i Hiszpanią Uskocy zostali przeniesieni do
pogranicznej, oddalonej od morza twierdzy Karlovac w
Chorwacji. Ich czety zostały rozwiązane, a flotylla
złożona z lekkich i zwinnych galer, zwanych po włosku fuste,
została spalona.
Likwidacja tego pirackiego gniazda nie doprowadziła
oczywiście do całkowitego wyeliminowania zagrożenia
morskim rozbojem w rejonie północnych wybrzeży Morza
Śródziemnego.
I to rozbojem, który miał niewiele Wspólnego z
rywalizacja chrześcijańsko-mahometańską, ale raczej
stanowił nawiązanie i kontynuację starożytnego wzorca
z jego nieostra granica oddzielajaca piractwo od zajęć
pokojowych.
W społecznościach lokalnych, oddalonych od wielkich
centrów, utrzymujacych się na co dzień z rolnictwa i
hodowli, piratem stawało się po prostu wtedy, gdy
nadarzała się ku temu okazja.
Interesuj acy przykład takiej właśnie - na szczęście
nie wykorzystanej - "okazji" opisuje w swych
dziennikach kardynał Jean-François de Retz
(1613-1679), pisarz i polityk, przywódca
frondy przeciw Ludwikowi XIV, uczestnik spisku przeciw
kardynałowi Richelieu. Zaangażowany w te działania, w
1654 roku uciekać musiał z Francji do Hiszpanii, a
stamtad droga morska popłynał do Włoch.
Wówczas właśnie przydarzyła mu się przygoda, która
doskonale ilustruje zarówno warunki i ryzyko ówczesnych
morskich podróży, jak i uwidocznia jej codzienny,
piracki składnik.
Wszystko zaczęło się od tego, że kapitan galery, na
której płynał Retz, ujrzał w oddali galerę, która z
wygladu wydała mu się turecka, czyli należaca do
piratów berberyjskich. (patrz:
Piraci
berberyjscy). Dla sportu i
zabawy postanowił ją ścigać i tak się ta rozgrywką
przejał, że nie zauważył mielizny, na która jego
statek wpadł w wielkim pędzie. Zanosiło się, że
szybko pójdzie na dno, gdyż po takim uderzeniu kadłub
musiał być poważnie uszkodzony.
Do takiego wniosku najszybciej doszli galernicy. "Wszyscy więźniowie
przykuci do wioseł - pisze Retz - porwali się,
próbujac zerwać łańcuchy i uciekać wpław. Don
Fernando de Carillo (opiekun kardynała z
ramienia cesarza), grajacy właśnie w palcaty
w kajucie na rufie, rzucił mi pierwszą szpadę, jaką
złapał, krzyczac, bym ją wyciagnał z pochwy. Sam
wyciagnał swoja i wszedł na przejście między ławarni
galerników płazując wszystkich, których spotkał po
drodze. Oficerowie i żołnierze robili to samo, gdyż
obawiali się, by wioślarze, między którymi było
dużo Turków, nie powstali i nie opanowali galery, jak
to się zdarzało czasami przy takich okazjach".
Po opanowaniu sytuacji przystąpiono do sprawdzenia
zakresu uszkodzenia i w tym czasie jako szczególnie
cennego pasażera zawieziono kardynała na pobliski
skalisty brzeg Korsyki:
"De Carillo
wsadził ze mną do łodzi trzydziestu muszkieterów
hiszpańskich i kazał zawieźć mnie na malutki występ
widoczny o pięćdziesiąt kroków, gdzie nie było
miejsca więcej jak na cztery czy pięć osób.
Muszkieterzy stali w wodzie aż po pas; żal mi ich było
i kiedy powiedziano mi, że galera nie była uszkodzona,
chciałem, by na nią wrócili. Powiedzieli mi jednak, ze
gdyby Korsykanie będący na brzegu zobaczyli, że jestem
bez dobrej eskorty, nie omieszkaliby mnie obrabować i
zamordować przy okazji. Ci barbarzyńcy wyobrażają
sobie, że wszystko cokolwiek pochodzi z rozbitego
okrętu, należy do nich".
Ci barbarzyńcy, co warto tu podkreślić, od ponad
tysiąca lat byli chrześcijanami i zapewne wiedzieli lub
w momencie krytycznym dowiedzieliby się, że ich
potencjalną ofiarą jest katolicki kardynał. A mimo to,
gdyby okazja była dogodna, nie zawahaliby się przed
pirackim gwałtem.
O tym, że groźba opanowania okrętu przez galerników,
przykutych wprawdzie do ław, ale przewyższających
liczebnie załogę, była realna, świadczą liczne
przypadki tego rodzaju zdarzeń i to zarówno na
jednostkach chrześcijańskich, jak i mahometańskich.
Głośnym echem w całej Europie odbił się na przykład
wyczyn pochodzącego z Podola Marka
Jakimowskiego.
Służąc pod dowództwem hetmana Stanisława
Żółkiewskiego brał udział w bitwie pod Cecorą w
1620 roku, gdzie dostał się do niewoli tureckiej i jako
galernik znalazł się na wodach Morza Egejskiego.
Korzystając z okazji, że okręt, na którym był
więziony, trafił w objęcia sztormu i cudem zdołał
schronić się w porcie Mitilini na Lesbos, wraz z innymi
galernikami wszczął bunt, w wyniku którego udało mu
się okręt opanować. Sztormowa pogoda sprzyjała
buntownikom, a Jakimowski, który został obwołany ich
kapitanem, Wziął kurs na zachód. Po piętnastu dniach
podróży ich galera dotarła do Neapolu, a następnie do
Rzymu, gdzie waleczny Polak ofiarował papieżowi
Urbanowi VIII zdobyte na Turkach chorągwie oraz
poślubił kobietę noszącą imię Katarzyna, turecką
brankę, która równiez zawdzięczała mu wolność.
W Rzymie również już w l623 roku ukazała się relacja
opisująca całe to dramatyczne wydarzenie. W pięć lat
później została ona przetłumaczona na polski i wydana
w Krakowie pod tytułem Opisanie
krótkie zdobycia galery przedniejszej aleksandryjskiej w
porcie a Meteliny za sprawą dzielną i odwaga kapitana
Marka Jakimowskiego, który był więźniem na tejże
galerze, z oswobodzeniem 220 więźniów chrześcijan.
Zarówno autor oryginału, jak i tłumaczenia tej
rozprawki nie są znani.
Bardziej powszechnym, a i mniej ryzykownym sposobem
uwalniania jeńców z pirackiej niewoli był oczywiście
wykup.
Wykupem zainteresowani byli też sami piraci, dla
których pieniądze pochodzące z tego tytułu stanowiły
ważne źródło dochodu. Głównie z tego powodu
zarówno chrześcijanie, jak i jeszcze bardziej
mahometanie traktowali jeńców dość humanitarnie jak
na tamte czasy, nie zabijali ich i nie dręczyli bez
powodu.
Znacznie dramatyczniej los chrześcijańskich jeńców
kreśliły rozpowszechniane w ówczesnej Europie i
zastępujące dzisiejsze gazety wszelkiego rodzaju
relacje, merkuriusze i druki ulotne.
Rozpowszechniali je przede wszystkim członkowie zakonu redemptorystów,
którzy już od XIII wieku zajmowali się niejako
zawodowo wykupywaniem chrześcijańskich jeńców z
mahometańskiej niewoli. W pierwszym rzędzie chodziło
tu jak zwykle o pieniądze, o tak silne poruszenie
sumieniem i wyobraźnią ludzi, aby otwarli swe sakiewki
i wsparli fundusz wykupu. I na ogół taka metoda
skutkowała. Gromadzono poważne kwoty, ale o ich
spożytkowaniu decydowali sami zakonnicy, dla których
poszczególni jeńcy chrześcijańscy nie przedstawiali
bynajmniej tej samej wartości.
Wiek XVI i XVII w Europie to przecież epoka wielkich
sporów i rozłamów w łonie katolicyzmu. Stąd też
tylko pozornie może dziwić przypadek, opisywany
później z oburzeniem przez protestantów, kiedy to
redemptoryści po wypłaceniu bejowi Algieru 3000
piastrów okupu za trzech chrześcijan spotkali się z
ofertą, aby w dowód łaski zabrali gratis jeszcze
jednego.
Zakonnicy odmówili, tłumacząc, iż jeniec ten nie jest
prawdziwym chrześcijaninem, ale heretykiem, czym
wprawili władcę w wielkie zdziwienie, ponieważ
wiedział on, iz wszyscy czterej modlą sie do tego
samego Boga.
Na wykupie jeńców robiono również czysto praktyczne
interesy.
Zajmowali sie tym Żydzi
z Liworno, którzy korzystając z
tego, że w Afryce Północnej istniały liczne i
wpływowe gminy ich pobratymców wygnanych w 1492 roku z
Hiszpanii, wykupywali tam niejako hurtem, za własne
pieniadze, całe grupy jeńców chrześcijańskich.
Transportowali ich nastepnie do własnych więzień w
Europie i tam dopiero negocjowali z ich rodzinami lub
przyjaciółmi odpowiednio wysoki, przynoszacy im zysk,
okup. Proceder ten popierali, choć zazwyczaj
nieoficjalnie, europejscy władcy w zamian za finansowy
udział w tych operacjach.
O tym, jak wysokie to były kwoty świadczy przygoda,
jaką za sprawa algierskich piratów przeżyli marynarze
gdańskiego statku "Augustus III Rex Poloniae".
Należący do armatora Jana Filipa Schultza, 16
października 1749 roku został on zaatakowany na redzie
portu w Kadyksie przez cztery statki pirackie. W trakcie
nierównej walki pięciu gdańszczan poleglo, a 35
dostało się do niewoli i wraz ze statkiem zostali
porwani do Algieru. W Gdańsku wydarzenie to zrobiło
duże wrażenie, szczególnie gdy nadeszly wieści o
cierpieniach marynarzy w ,,tureckiej"
niewoli. Goraczkowo podjęto zbiórkę pieniędzy na
wykup, ale nawet tak bogate wówczas miasto nie było w
stanie w krótkim czasie zebrać wyznaczonej przez
piratów sumy 56 tysięcy florenów. Sam armator był w
stanie ofiarować jedynie 10 tysięcy florenów, co
wystarczyło jedynie na wykup kapitana statku Valentina
Steaminga. Pozostałą sumę zbierano przez kilka lat,
korzystając nawet ze wsparcia króla Augusta III. W
wyniku tej zwłoki dopiero w 1755 roku ostatnich ośmiu
marynarzy odzyskało wolność, trzech zaś nie
doczekało uwolnienia i zmarło w pirackiej niewoli.
Szczęśliwiej zakończyły się morskie perypetie
wspomnianego już anonimowego podróżnika z Polski.
W czasie bójki w portowej tawernie zranił on
żołnierza maltańskiego i skazany został na galery we
flocie kawalerów maltańskich. Pełniąc tak mało
zaszczytną funkcję, kilkakrotnie brał udział w
wyprawach przeciwko muzułmanom. W trakcie jednej z nich
galera, na której pływał, zapuściła się w
poszukiwaniu łupu aż pod Trypolis. Kawalerowie zdobyli
wówczas niewielki statek, na którym schwytali 25 ludzi
i zagarnęli kilka bel jedwabiu. Później próbowali
atakować uzbrojoną dobrze galerę turecka, ale
ponieważ była "bardzo
potężna w strzelbę, wróciliśmy się nazad
darmo".
Rycerze zakonu z Malty (patrz: Kawalerowie
Maltańscy)
ze szczególną zaciekłością ścigali wówczas
jednostki należące do piratów berberyjskich,
szczególnie te, na których pływali chrześcijańscy
renegaci, których wśród piratów było coraz więcej.
Zazwyczaj też nie brali ich do niewoli, ale bez wyjątku
wieszali na rejach. Tamci z kolei odpłacali im tym
samym, uśmiercaj ąc każdego kawalera maltańskiego,
który wpadł im w ręce.
Egzekucji tych dokonywali przy użyciu drewnia-
nych pałek, co miało jeszcze bardziej upokorzyć
dumnych i odważnych rycerzy.
Po powrocie na Maltę autora anonimowej relacji zwolniono
z galer i przeniesiono na statek żaglowy. Na tej
jednostce zdarzyła mu się kolejna przygoda świadcząca
jeszcze raz o tym, jak ryzykowne i zmienne mogły być
losy żeglarza na Morzu Śródziemnym.
Oto pewnego dnia jego statek znalazł się w potrzasku
między okrętem angielskich "heretyków",
wrogo odnoszących się do papieża i kawalerów
maltańskich, oraz "tuzinem
galer tureckich".
Z obydwu stron groziło niebezpieczeństwo. ,,inszego nie mając remedium
- zapisał nasz rodak - ze strachu uderzyliśmy prosto do
lądu i nim się oni za nami wezbrali, my już
odbiegłwszy od fregaty na lądzie pokryliśmy się po
górach z piasku".
Taka była śródziemnomorska codzienność z punktu
widzenia zwykłego ówczesnego śmiertelnika.
|