Piracka flaga Edwarda Englanda 4_pesos_de_oro_filipinas_1862 Nowe Przygody 1970 - lewo Christopher CondentChristopher Condent Flag Christopher Condent
 | wstęp | Piraci i Korsarze | Skarby i łupy | Tło historyczne | Bibliografia  | Piraci w popkulturze | Historia Piractwa | Piracki Almanach

Historia dawnych piratów

 | STAROŻYTNOŚĆ  | ŚREDNIOWIECZE  | ATLANTYK  | MORZE ŚRÓDZIEMNE  | ANTYLE   | KARAIBY XVII w.  | "ZŁOTA ERA PIRACTWA"  | PIRACI OCEANU INDYJSKIEGO  | NOWOŻYTNI PIRACI BLISKIEGO I DALEKIEGO WSCHODU  | PIRACI AMERYKI  | ZMIERZCH PIRACTWA  |

Piraci Wysp Antylskich
Zobacz:  | Bracia Wybrzeża  | Bukanierzy (Filibustierzy)  | Żydowscy piraci Jamajki  |


SPANISH MAIN

Piraci wyruszający do Nowego Świata z portów brytyjskiego West Country docierali najpierw do Wysp Kanaryjskich albo Wysp Zielonego Przylądka, tam chwytalí sprzyjający wiatr północno-wschodni, dzięki któremu pokonywali Atlantyk.

Lądowali na Małych Antylach, gdzie uzupełniali zapasy, w tym zasób słodkiej wody.
Archipelag nie był zasiedlony przez Hiszpanów, więc czuli się bezpiecznie. Jednak jeśli dotarli dalej, wpływali do Spanish Main.

Początkowo terminem tym określano północny brzeg Ameryki Południowej (dla hiszpańskich osadników Tierra Firme - Ląd Stały).
Zakres pojęcia się poszerzał i w połowie XVI wieku oznaczało ono cale Karaiby z przyległościami.

Dla uniknięcia nieporozumień Morze Karaibskie nazywano Mar del Norte (Północne Morze).
A więc po minięciu Małych Antyli kaper stawał się intruzem.

Wyspy Karaibskie były i są liczne. Największa, Kuba, odgraclzała Zatokę Meksykańską od Mar del Norte.
Na północ od Kuby leżały lslas Lucayas (dziś Bahamy), na wschód Hispaniola (Haiti), za nią Puerto Rico.
Łańcuch Małych Antyli zakrzywiał się na południe w kierunku Tierra Firme.

Wśród ciepłych wód na tropikalnych wyspach wyrastały hiszpańskie osady: od dużych, jak Cartagena i Hawana, po małe przystanie i osiedla.
Porty w obu wymienionych miastach, także w Veracruz i Nombre de Dios, były dobrze chronione, zaś mniejsze podatne na napaść.

Od roku 1524 owym prowizorycznie skonstruowanym imperium na krańcach ziemi zarządzała Rada Indii, zawiadująca też zeglugą oceaniczną i transportem cennych towarów.

W 1535 roku utworzyła Wicekrólestwo Nowej Hiszpanii ze stolicą w Ciudad de Mexico; W 1544 roku - drugie Wicekrólestwo w Peru.
W ramach obu głównych jednostek powstały mniejsze - aucliencias, zarządzane przez gubernatorów.
System administracyjny wyglądał imponująco, lecz cechowała go niska sprawność, podatność na nadużycia i korupcję.

FLOTA SKARBÓW

Impulsem do hiszpańskiej eksploracji Nowego Świata była ządza złota.
Konkwistadorom i administracji kolonialnej przypadała największa część zdobyczy, skarbowi koronnemu quinto, to znaczy jedna piąta.

Począwszy od lat dwudziestych XVI wieku, przewożono statkami drogocenny towar na Półwysep lberyjski.
Poniewaz wpadały w ręce francuskich piratów, od roku 1526 płyneły w corocznych konwojach, niezmiennie narażonych na sztormy czy spotkania z "intruzami" skuszonymi okazją rabunku.

Przez niemal przez dwieście lat transport odbywał się według ustalonego schematu.

Funkcjonowały dwie floty skarbów.
Flota Nowej Hiszpanii, wyruszająca w kwietniu z Sewilli, docierała przez Atlantyk do południowego rejonu Małych Antyli.
We wrześniu Flota Tierra Firme podązała tym śladem.

Na Karaibach trasy się rozdzielały.
Na pierwszą flotę ładowano srebro z meksykańskich kopalń; zimowała w Veracruz i wczesnym latem odplywała do Hawany.
Druga spedzała zimę w Cartagenie, napełniana kolumbijskimi szmaragdami oraz wenezuelskim złotem. Wiosną podązala do Nombre de Dios po wielkie ilości srebra, które nadchodziły z Limy.

Atak Drake"a na port w roku 1572 zmusił do przeniesienia miejsca załadunku nieco na zachód, do Porto Bello. Wreszcie obie floty spotykaly sie w Hawanie.

Zazwyczaj powracaly do Europy oddzielnie - najpierw Flota Nowej Hiszpanii, która meldowala się w Sewilli z początkiem jesieni, miesiąc później Flota Tierra Firme.

W czasie wojny dla bezpieczeństwa floty się nie rozdzielaly.
Takie rozwiazanie wiązało się z innym ryzykiem: opóźnione wyjście w morze narazalo statki na huragany szalejące od czerwca do listopada.
Silne wiatry dopadaly konwojów w roku 1544, 1622, 1715.

Dopiero po szczęśliwym zawinięciu do wyjściowego portu można bylo uznać rejs za udany.
W rzadkich wypadkach, gdy flota wcale nie wracala, odbijalo się to na gospodarce Hiszpanii".

Zrozumiałe, ze "intruzi" łakomie spoglądali na flotę skarbów, lecz nawet Francis Drake oceniał ją jako zbyt trudny cel - z racji doskonałej ochrony.
Jeden jedyny raz konwój został przechwycony w całości, gdy w roku 1628 holenderska eskadra zagnała go do brzegu Kuby.

Drake znalazł jednak słaby punkt w systemie: niedostateczne zabezpieczenie wielu portów przeładunkowych i drogi przez Przesmyk Panamski służącej do przewozu srebra.
Starannie zaplanowana operacja mogłaby przynieść niewyobrazalną fortunę.
Poza tym istniała szansa zetknięcia z samotnym statkiem pełnym skarbów - takie galeones de Manila (patrz: ) krążyły między hiszpańskimi posiadłościami na Filipinach i w Meksyku.

Madryt wszelkimi środkami starał się strzec bogactwa podrózującego z Nowego Świata do Starego.
Dla Anglików Karaiby były terenem łowieckim, a flota skarbów - zwierzyną.

Pirackie Eldorado na Antylach

Przed, "bezrobotnymi" w Europie na początku XVII wieku piratami, tymi, którzy wybrali kierunek zachodni, ów zew Westward Ho! powtarzany później tysiąckroć przez zdobywców Dzikiego Zachodu Ameryki Północnej, otwierała się przygoda Nowego Świata.
Lądowali zazwyczaj, tak jak Kolumb, na Antylach, formalnie na mocy układu w Tordesillas (1494) należących do Hiszpanii, ale faktycznie poza kilkoma większymi miastami., bezludnych.

W tym czasie bowiem większość Hiszpanów przeniosła się na kontynent amerykański, do Meksyku, Peru i Chile, gdzie nęciło ich złoto Azteków i Inków i gdzie żyło ciągle wielu tubylców, których można było wykorzystać do niewolniczej pracy na haciendas.
Na wyspach, które jeszcze przed przybyciem Hiszpanów były prawie wyludnione, pozostały jedynie porzucone i zdziczałe zwierzęta domowe przywiezione niegdyś z Europy - krowy, kozy, owce i świnie. Polowanie na tę "domową dziczyznę" stało się pierwszym źródłem utrzymania przybyszów zza oceanu.

A byli to nie tylko ludzie, którzy już w Starym Świecie zakosztowali morskiego rozboju.
W większości składali się z tych, którzy padli ofiarą toczonych wówczas w Europie wojen, na czele z wielce niszczacą wojną trzydziestoletnią (1618-1648), oraz prześladowań religijnych z nimi związanych. Byli więc wśród nich zrujnowani chłopi i zdeklasowani szlachcice, rzemieślnicy, którym zniszczono warsztaty pracy, żołnierze, którzy nie mogli znaleźć zaciągu, hugenoci, którzy musieli uciekać z Francji, katolicy z Anglii, Żydzi z Hiszpanii (patrz: ) i wreszcie zwykli przestępcy, awanturnicy i poszukiwacze przygód.

Dla każdego z nich decyzja o porzuceniu Europy i udania się w ryzykowną podróż w nieznane dzikie kraje spowodowana była zazwyczaj jakimś doniosłym, tragicznym przeżyciem.
Ich pierwszym więc dążeniem po przybyciu do Nowego Świata było odcięcie jakichkolwiek związków i zależności od dawnego życia. Nie uznawali władzy żadnego z europejskich królów, a nawet gdyby chcieli, to trudno byłoby się im zdecydować, którego, tak wielka była różnorodność królestw, z których pochodzili. Organizowali się więc w wolne, swego rodzaju demokratyczne społeczności, a na swych wodzów wybierali tych, którzy byli najbardziej przedsiębiorczy, najlepiej strzelali z muszkietu lub co miało nastąpić później - okazywali się najlepszymi przywódcami pirackich wypraw.

John Esquemeling, autor cieszącej się niegdyś wielką popularnością ksiązki Bukanierzy amerykańscy opisuje sytuację po 1629 roku, kiedy to na wyspę Tortugę, czyli Wyspę Żółwią (nazwe tę nadał jej Kolumb), położonej blisko północnych wybrzeży Hispanoli (Haiti)ę, do tej pory bezludną, przybyli uchodźcy z Saint Christopher (St. Kitts) i Nevis.
Te dwie niewielkie wysepki były pierwszymi kolonialnymi przyczółkami, które na Antylach założyli, tym razem oficjalnie w imieniu swych władców - Francuzi i Anglicy.
Stało się to około 1625 roku, a już cztery lata później powracający z kontynentu Hiszpanie wysłali przeciwko intruzom silne ekspedycje. Nieliczni i nie mający szans obrony osadnicy zmuszeni byli do odwrotu i poszukiwania nowych siedzib.

Tortuga wydała im się do tego celu najlepsza i stała się pierwszą z prawdziwego zdarzenia przystanią morskich rozbójników.
Wprawdzie brakowało tam gruntów zdatnych do rolnictwa, ale wyspa obfitowała w stada zdziczałych świń (stąd też Hiszpanie zwali ją też Isla de Puercos - Wyspa Wieprzy). I stamtąd Hiszpanie próbowali ich wykurzyć, ale tym razem uchodźcy wspólnie z bukanierami lepiej byli przygotowani do walki.

Na wysokiej skale, u wejścia do jedynej zatoki mogącej służyć za port, wybudowali obronny szaniec, który nazwali ,,El Palomar", co po hiszpańsku znaczy ,,Gołębnik".
Był on tak doskonale usytuowany i tak dzielną miał załogę, że Hiszpanie, którzy przybyli w 800 ludzi i przywieźli ze sobą armaty, nie byli go w stanie zdobyć i zmuszeni zostali do odwrotu i akceptacji faktu obecności ,,heretyckich" awanturników na wyspie.

Jeszcze kilkakrotnie ponawiali swe ataki, a w 1634 roku na krótko udało się im nawet opanować Tortugę, ale już w roku następnym zostali wyparci przez bukanierów. (patrz: Bukanierzy (Filibustierzy))
Władze na wyspie przejęli wówczas Anglicy, którzy przy poparciu brytyjskiego gubernatora, rezydującego znów na Nevis, po wycofaniu się stamtąd Hiszpanów, wypędzili w 1639 roku Francuzów, którzy przenieśli się na Hispanolę, nazwaną przez nich - od nazwy stolicy wyspy - Santo Domingo.

Kontrofensywę podjął z kolei francuski gubernator z Saint Christopher.
Wysłał oddział pięćdziesięciu ludzi, na czele z niejakim Levasseurem, który wspólnie z francuskimi filibustierami z Santo Domingo rok później po morderczej walce wyparł Brytyjczyków z Tortugi.
Levasseur rządził twardą ręką na wyspie przez 10 lat, przekształcając ją w kwitnącą kolonię francuską. Jego metody jednak, a przede wszystkim chęć kontrolowania wszystkiego, co czynią i czym się zajmują mieszkańcy Tortugi, nie przypadły do gustu bukanierom i został on skrytobójczo zamordowany.

Skorzystali z tego Hiszpanie i w 1654 roku spustoszyli wyspę, mordując jej mieszkańców, a resztki wypierając na Santo Domingo.
To z kolei umożliwiło powrót Anglikom, ale na krótko, gdyż w 1657 roku znów na Tortudze rządzili Francuzi.

Hiszpanie zaatakowali ich jeszcze w 1659 roku, Anglicy zaś w 1660 i 1661.
Ostatecznie w 1664 roku Tortuga przeszła pod panowanie francuskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej, a z jej nadania przez wiele lat rządy sprawował gubernator Bernard d'Ogeron.

W cieniu tego chaosu, przy nieustannych zmianach flag państwowych i gubernatorów wciągających je na maszt, rozkwitało na Tortudze pirackie gniazdo. Szczególnie dobrze czuli się tu francuscy flibustierowie, ale nie brakowało też Anglików, Niemców, Holendrów, Duńczyków, a nawet Hiszpanów i Portugalczyków.

Jednego z pierwszych głośnych wyczynów, który rozniósł się szerokim echem po całych Antylach, dokonał Francuz Le Grand.
On i 28 jego towarzyszy pochodzili z Dieppe w Normandii, skąd piraci zostali wyrzuceni przez kardynała Richelieu, ale gdzie tradycje tego rzemiosła były ciągle żywe.

Po przybyciu na Karaiby przez wiele dni żeglowali w indiańskiej pirodze, poszukując łupu.
Zaczynało im brakować żywności, gdy wreszcie ujrzeli w pobliżu przylądka Tiburon (W zachodniej części Haiti) hiszpański galeon, który oddalił się od pozostałych okrętów eskadry.

Flibustierowie nigdy jeszcze nie atakowali tak dużych okrętów wojennych, ale Le Grand miał tylko jeden wybór - zdobyć galeon albo zginąć.
Przed atakiem odebrał od towarzyszy przysięgę, że nie okażą słabości ani tchórzostwa. Nocą, w absolutnej ciszy, bukanierzy podpłynęli do burty hiszpańskiego okrętu. Przed wejściem na jego pokład Le Grand, wzorem Cezara i Corteza, rozkazał chirurgowi, który im towarzyszył, przedziurawić dno ich łodzi, aby do końca usunąć z serc towarzyszy myśl o możliwości odwrotu.
Szczęście sprzyjało im, gdyż Hiszpanie, którzy nigdy wcześniej nie spotkali się z taką śmiałością, nie wystawili straży.
Piraci bezszelestnie dotarli do wielkiej kabiny, w której kapitan z oficerarni grał w karty.
Zaskoczenie było całkowite.

Hiszpanie, widząc piratów przystawiających im lufy pistoletów do brzuchów, mieli zawołać - jak pisze Esquemeling -
,,Jezu, broń nas! Diabły to czy ludzie?".

Wyczyn Le Granda próbował powtórzyć jego rodak - Pierre Francois.
Również na indiańskiej pirodze, która okazała się jednostką bardzo przydatną dla pirackich wypraw w warunkach panujących na Morzu Karaibskim, czatował wraz ze swymi ludźmi na statki hiszpańskie płynące wzdłuż brzegu z Maracaibo w Wenezueli do Campeche na Jukatanie.
Nie mogąc trafić na żaden łup, popłynął do ujścia rzeki La Plata, gdzie natknął się na hiszpańską ,,fotę perłową" - flotyllę łodzi zajmujących się połowem perłopławów. Nad jej bezpieczeństwem czuwał duży galeon wiceadmiralski, uzbrojony w 8 dział i mający na pokładzie 60 dobrze uzbrojonych żołnierzy.
Ten okręt postanowił Francois zdobyć i po krótkiej walce, mimo że miał ze sobą tylko 28 ludzi, udało mu się tego dokonać.
Ośmielony sukcesem zapragnął zdobyć kolejny okręt wojenny, a następnie opanować resztę ,,perłowej floty". Dla zmylenia przeciwników zatopił własną pirogę, przeniósł się na zdobyty galeon i przebrawszy swych ludzi w hiszpańskie stroje, podniósł kotwicę i postawił żagle.
Jednakże gdy ujrzeli to Hiszpanie na drugim, jeszcze silniej uzbrojonym okręcie, myśląc, że ich towarzysze chcą uciec ze skarbami spoczywającymi w ładowniach ich statku, również postawili żagle i rzucili się w pogoń.
Podstęp piratów szybko wyszedł na jaw i doszło do wymiany ognia. Francois, widząc, że nie podoła przeciwnikowi, postanowił uciekać, ale piraci postawili za dużo żagli i raptowny szkwał wiatru złamał i zwalił za burtę grotmaszt ich statku.
Hiszpanie byli coraz bliżej, a piraci postanowili bronić się do upadłego.
W końcu zmuszeni zostali do poddania, zyskali jednak obietnicę, że w zamian za zwrócone perły, których wartość przekraczała 100 tysięcy pesos, nie zostaną straceni ani skazani na ciężkie roboty, ale wysadzeni na ląd w jakimś wolnym kraju, bez żadnej krzywdy na ciele.

Tak też się stało, były to bowiem dopiero początki pirackiej aktywności bukanierów i Hiszpanów, którzy jeszcze mało mieli z nimi do czynienia, stać było na dotrzymywanie słowa.
Gorzej miał skończyć inny piracki przywódca, bukanier pochodzący z Portugalii i z tej przyczyny zwany Bartolomeu Portugues.
Mając trzydziestu ludzi i cztery małe działka, zdobył po zaciekłej walce duży hiszpański galeon, uzbrojony w 20 wielkich dział i mający na pokładzie 70 marynarzy i żołnierzy.
Następnie korzystając ze sprzyjającego wiatru, udał się w okolice przylądka San Antonio na zachodnim krańcu Kuby, aby dokonać napraw i zaopatrzyć się w słodką wodę. Tam jednak piraci zostali zaskoczeni przez trzy hiszpańskie galeony płynące z Nowej Hiszpanii (Meksyk) do Hawany i po krótkiej walce wszyscy dostali się do niewoli.

Dwa dni później wielki sztorm rozproszył hiszpańską eskadrę, a okręt, na którym przebywał Portugues znalazł się w okolicach Jukatanu i zawinął do portu w Campeche.
Mieszkańcy tego miasta bez trudu rozpoznali pirata, który wcześniej w tych okolicach dopuścił się wielu morderstw i rabunków.
Taki obrót rzeczy sprawił, że Portuguesa przeniesiono do więzienia grodzkiego, a na miejskim rynku zaczęto wznosić szubienicę, na której miał on otrzymać zapłatę za swe przestępstwa.
Ten jednak, gdy dowiedział się o losie, jaki ma go spotkać, postanowił się za wszelką cenę ratować. Nocą nożem, który miał w ukryciu, udało mu się pozbawić życia pilnującego go strażnika. Jedyna droga ucieczki prowadziła przez morze, ale Portugues, jak większość ówczesnych żeglarzy, nie potrafił pływać.
Wpadł jednak na pomysł wykorzystania jako pływaków dwóch glinianych dzbanów do przechowywania wina, które szczelnie zatkał skórą. Przez wiele dni, przymierając głodem, błąkał się po selvie, kryjąc się przed pogonią Hiszpanów. Wreszcie dotarł do Cabo del Golfo Triste, jednej z lagun położonych na północ od Campeche i tam spotkał piratów, którzy przybyli z Jamajki.

Wraz z nimi powrócił do portu, z którego uciekł i wykorzystuj ac zaskoczenie opanował okręt, w którego ładowni przybył w charakterze więźnia.
,,Odpływali - jak pisze Esquemeling - z ogromną radością, widząc się panami tak zacnego statku, a zwłaszcza cieszył się Bartolomeu Portugues, który dzięki nowemu obrotowi koła fortuny stał się znowu bogatym i zamożnym człowiekiem. A przecież nie tak dawno temu był więźniem skazanym na szubienicę. Snuł plany poczynań zakrojonych na wielką skalę, zwłaszcza że na statku znalazł ogromne ilości drogocennych, jeszcze nie wyładowanych towarów, chociaż całe srebro Hiszpanie zdołali już przewieźć do miasta".

Równie niezwykłe były wyczyny Holendra urodzonego w Groningen, który jednak z racji długiego pobytu w Brazylii znany był wśród piratów jako Roche Brasiliano.
Darzył on wielką nienawiścią Hiszpanów i Portugalczyków i dopuszczał się wobec nich straszliwych okrucieństw. Wielu z nich kazał upiec żywcem na drewnianych rusztach, a więc a la boucana, tylko dlatego, że nie chcieli wyjawić, gdzie ukryli żywność.
Hiszpanie długo na niego polowali, aż wreszcie udało się im go dopaść w okolicach Cabo del Golfo Triste, gdzie w wyniku sztormu okręt piratów uległ katastrofie.

Udało się im jednak wynieść na ląd muszkiety i proch i gdy osaczyło ich stu konnych Hiszpanów, Brasiliano zawołał:
"Bracia piraci! Lepiej wybrać nam śmierć w walce, jak przystało dzielnym ludziom, niż poddać się, gdyż jeżeli to uczynimy, bez wątpienia i tak stracimy życie, i to w okrutnych męczarniach".

Piratów było nie więcej niż trzydziestu, ale byli tak doskonałymi strzelcami, że z salwy, którą oddali, żadna kula nie chybiła celu. Po godzinnej walce Hiszpanie zmuszeni zostali do odwrotu, a piraci, którzy stracili tylko dwóch ludzi, po odarciu zwłok poległych i schwytaniu ich koni, kontynuowali swój marsz wzdłuż wybrzeża.
Wypatrzyli wreszcie niewielki statek z Campeche, który osłaniał łodzie przewożące drewno i bez trudu go zdobyli. Załadowali nań mięso zarżniętych koni, które upeklowali w soli i mając takie zapasy wyruszyli na dalsze łowy.
Los im sprzyjał i wkrótce ujrzeli inny statek hiszpański płynący do Maracaibo, załadowany wielką ilością towarów i srebrnych pesos. Zdobyli go i z obydwoma pryzami powrócili na Jamajkę.

Wyspa ta, zajęta przez Anglików w 1655 roku, szybko stała się drugą, obok Tortugi, wielką bazą bukanierów.

Port Royal, w którym rezydował angielski gubernator, pełny był tawern i domów publicznych.
Zwano go "Spelunką Antyli" i ,,Babilonem Karaibów", a wielkie trzęsienie ziemi, jakie w 1692 roku zmiotło całe miasto w otchlań morza, uważano za karę niebios, które dłużej nie mogły patrzeć na zło i rozpustę kwitnące w kraju, gdzie zdaniem jego odkrywcy - Krzysztofa Kolumba - znajdować się miał biblijny raj,

Zanim jednak doszło do tej katastrofy, przez Port Royal przepływała szeroka struga pirackiego złota.
Brasiliano i jego towarzysze szybko sprzedali swe łupy, a następnie, jak pisze Esquemeling,
"zgodnie ze swoim zwyczajem wszystko, co zdobyli, przepuścili w ciągu kilku dni, oddając się rozpuście wszelkiego rodzaju. Wśród piratów można natrafić i na takich, którzy wieczorem mieli dwa i trzy tysiące pesos, a rano brakowało im porządnej koszuli na grzbiecie".

Równocześnie jednak, zauważa ten sam autor,
"między sobą piraci są nader hojni i szczodrzy. Jeśli któryś z nich straci wszystko, co przy ich sposobie życia często się zdarza, inni szczodrze go obdarowują, czyniąc współwłaścicielem całej swej własności. W tawernach i burdelach mają duży kredyt, ale w tego rodzaju lokalach na Jamajce nie powinni zbyt grzęznąć w długach, ponieważ mieszkańcy tej wyspy niewypłacalnych dłużników sprzedają w niewolę".

Taki los czekał zapewne i Brasiliano, toteż po przepusżczeniu łupów wyruszył znów na morze w poszukiwaniu fortuny.
Tym razem jednak szczęście mu nie sprzyjało. W pobliżu Campeche on i jego ludzie dostali się do niewoli Hiszpanów, a ponieważ dobrze byli znani w tym mieście, jego gubernator kazał ich wtrącić do więzienia, a następnie wszystkich powiesić. Uratował ich jednak kolejny podstęp, który wymyślił Brasiliano.
Napisał w więzieniu list i wysłał go do gubernatora w ten sposób, aby ten myślał, że nadszedł on od piratów znajdujących się gdzieś na morzu. List zawierał ostrzeżenie i groźbę:
"Powinieneś należycie dbać o osoby znajdujące się w twej mocy. Jeśli uczynisz im krzywdę, przysięgamy, że nie darujemy życia żadnemu Hiszpanowi, jaki wpadnie w nasze ręce".
Ponieważ mieszkańcy Campeche aż nadto dobrze znali rabunki i okrucieństwa piratów, groźbę tę wzięli do serca.
,,Po odebraniu od jeńców uroczystej przysięgi, że na zawsze porzucą piractwo, zwolnili ich z więzienia i w charakterze członków załogi odesłali na galeonach do Hiszpanii".
Ta wspaniałomyślność, czy raczej naiwność, nie wyszła jednak Hiszpanom na dobre. Tuż po dotarciu do Hiszpanii piraci zebrali bowiem odpowiednią sumę pieniędzy, zakupili statek i jak najspieszniej powrócili na Jamajkę, skąd - jak pisze nie bez uznania Esquemeling - "ponownie wyruszyli na morskie rozboje, szczególnie maltretując Hiszpanów, którym trafiło się wpaść w ich ręce".

Na niewiele też zdały się regularne protesty, jakie składali ambasadorowie Hiszpanii na dworach królów Anglii i Francji.
Zawsze otrzymywali tę samą odpowiedź:
"Osoby dokonujące tych napadów nie są poddanymi ich królewskich mości, więc Jego Katolicki Majestat (a więc władca Hiszpanii) może przeciwko nim występować w sposób, jaki uzna za stosowny".
Król Anglii dodawał, że nigdy nie upoważniał swego gubernatora na Jamajce, aby ten w jego imieniu komukolwiek wydawał listy kaperskie, zachęcające do wrogich wystąpień wobec poddanych króla Hiszpanii, a nawet, aby wykazać dobrą wolę, dokonał zmiany gubernatora pomawianego przez Hiszpanów o tego rodzaju intencje.

Były to oczywiście deklaracje i działania czysto dyplomatyczne, gdyż zarówno władca Francji za pośrednictwem francuskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej na Tortudze, jak i król Anglii, mający do dyspozycji podobną, Kompanię Indii Zachodnich działającą na Jamajce, czerpali wielkie zyski z "obsługi" pirackiego "interesu" na Morzu Karaibskim.

Najmniej protestami Hiszpanów przejmowali się ich długotrwali wrogowie, Holendrzy.
Juz w 1628 roku ich admirał i bohater narodowy zasłużony w walce o niepodległość, Piet Heyn zaskoczył w zatoce Matanzas i doszczętnie obrabował srebrną flote Hiszpanów, szykuj ącą się do powrotu do Europy, a więc załadowaną skarbami Nowego Świata.
W ręce Holendrów wpadło wówczas 135 funtów złota, 177,5 tysięcy funtów srebra i 37,5 tysięcy drogocennych skór.
Wartość tego łupu oszacowano na astronomiczną wówczas kwotę 12 milionów florenów.
Idąc za ciosem, Holendrzy usadowili się równiez na stałe pod nosem Hiszpanów. Załozyli swe kolonie na wybrzeżu Gujany oraz zajęli trzy niewielkie wysepki u wybrzeży Wenezueli -- Curacao, Arubę i Bonaire.